Co dalej z tym sportem? – Stanisław Kruszyński

Co dalej z tym sportem?  – Stanisław Kruszyński

Nie mam żadnych kompleksów z tytułu wieku (59 lat) i wyglądu i teraz mam okazję podzielić się swoim doświadczeniem. Dzięki kulturystyce poprawiłem bicepsy o 20 cm, klatkę o 46 cm, uda o 16 cm, łydki o 10 cm. Chyba nieźle, co? Osiągnąłem też wagę nieco ponad 100 kg oraz – wymiary mojego idola Steve Reevesa, z wyjątkiem talii, ale taki obwód w pasie (74 cm) mógł mieć tylko Reeves.

Czyli jak ćwiczyć bez koksu po czterdziestce, po pięćdziesiątce, po sześćdziesiątce i przetrwać w dobrym zdrowiu.

Oj, namnożyło się, namnożyło „ekspertów”, co to znają się na wszystkim. Znawcy otaczają nas ze wszystkich stron. Oto łysy fryzjer namawia telewidzów do kupna maści na porost włosów, młody fircyk w garniturku w paseczki kupionym w promocji w „Tesco” za 242 zł organizuje nam przyszłość, przekonując do wstąpienia do jakiegoś funduszu emerytalnego, a zabiedzona panienka doradza, jak zainwestować pieniądze na giełdzie. Brakuje diabła tylko do reklamy nieba. Żyć – nie umierać!

Byłoby jeszcze gorzej, gdyby w reklamie zabrakło animatorów kulturystyki. Opasły gentleman z wydatnym brzuszkiem, lubiący wypić [co widać po oczach], propaguje na łamach prasy zdrowy tryb życia. Jakiś małolat, który trzymał hantle przez 10 minut w całym swoim niedorosłym życiu, doradza na temat powtórzeń wymuszonych i serii do upadku mięśniowego, a sucha anorektyczka tłumaczy, że tylko pas wibracyjny może nam wymodelować sylwetkę do wymarzonej linii (ja bym jej od razu zalecił trochę inne urządzenie wibracyjne…).

Jaką wspólną cechę mają ci wszyscy podpowiadacze? Otóż kreując się na ekspertów, znawców i uzdrawiaczy są po prostu niewiarygodni! Każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, od razu ich rozszyfruje, choć nie wykluczam, że znajdą się i tacy, co w bałwochwalczym zachwycie będą z otwartymi ustami czytać lub słuchać tych prawd objawionych. Daj im, Boże, zdrowie!

Obecnie powstaje mnóstwo klinicznie czystych, klimatyzowanych SuperGymów, Health Spa, Fitness Center, Wellness Clubów itp. Są to prawdziwe kombinaty, wyposażone w dziesiątki wymyślnych maszyn do ćwiczeń każdej części ciała. Widać tam długie rzędy rowerów stacjonarnych, bieżni, stepperów, twisterów i czort wie, czego jeszcze. Ze wszystkich stron słychać dyskretną, relaksującą muzykę, czuje się przyjemne zapachy… aja-jaj! Ludzie, którzy tam przychodzą, płacą zawrotne sumy, aby pobyć w takim otoczeniu, chłonąć wszystkimi zmysłami atmosferę luksusu i nabierać przekonania, że są trendy i superfit.

I pusty śmiech mnie ogarnia, bo -mając na uwadze przede wszystkim tradycyjną kulturystykę stołeczną – stara „TKKF Błyskawica” to był wyremontowany barak po stołówce wojskowej, dawny „TKKF Herkules” to zawilgotniała, ciasna piwnica na kartofle, a wczesna „TKKF Syrenka” to „kiszka” bez okien w podziemiach hali Gwardii. Od razu powiem, że tam ćwiczyło mi się najlepiej w życiu Oczywiście, po latach standard tych trzech klubów mocno się poprawił, ale tak naprawdę to cały sprzęt potrzebny do zdobycia tytułu mistrza świata sprowadza się do kilku urządzeń – ławka uniwersalna, sztanga, sztangielki, stojaki pod sztangę, wyciąg górny oraz dolny i ewentualnie maszyna do ćwiczenia mięśni nóg. Nie wierzycie? Więc obejrzyjcie sobie DVD z treningu multimistrza Ronniego Colemana! Gdzieś w Teksasie, w małym miasteczku, przy bocznicy kolejowej, w obskurnym baraku, przy odrapanych ścianach, sprzęt jak wyżej, czyli pełny prymityw, a wielki Ronnie z walkmanem na łysej głowie targa niewiarygodne ciężary, pomrukując od czasu do czasu „light weight, light weight”, czyli – „lekko, lekko”. Innym niedowiarkom polecam dla odmiany trening Doriana Yatesa z Birmingham w Anglii – „Blo-od and Guts” – w wolnym tłumaczeniu „krew i flaki”. Ogromny Dorian w piwnicznej izbie bez okien, nazwanej jak na ironię Tempie Gym (świątynia), poci się i sapie przy sztandze, a klimatyzację stanowi zwykły elektryczny wiatrak ustawiony obok mistrza. I jak tu nie polubić tej piekielnej atmosfery, jeżeli z nory wychodzi człowiek, który potem zdobywa tytuł Mr. Olympia?

Ostatnio wpadł mi w ręce amerykański magazyn kulturystyczny „Flex”, w którym na 250 stron ponad połowę stanowią reklamy odżywek budujących mięśnie lub redukujących tłuszcz. Wszystkie były maxi, super, hyper, gigant, cud i tylko one, nic więcej, jedyne, wybrane, mogące przerobić cherlaka na Herkulesa. Oczywiście w każdej reklamie dopakowany heros dumnie dzierży puchę ze specyfikiem zapewniając, że tylko ta pucha zapewni sukces w treningu. A tak naprawdę, żeby połapać się w tym wszystkim, trzeba by mieć co najmniej ze cztery doktoraty, najlepiej z chemii, biologii, fizjologii i farmacji jednocześnie.

Gdyby to było takie proste, to każdy byłby wielkim bykiem, a grubasy stałyby się szczuplakami. Pomyślcie tylko, jak to było w czasach, gdy nie istniały żadne odżywki i nikt nawet nie słyszał o sterydach anabolicznych. Czy ludzie wtedy nie ćwiczyli? Czy tacy mistrzowie jak John Grimek, Steve Reeves czy Reg Park byli słabi i nie mieli muskułów? Wszystkim życzę, aby wyglądali tak jak tamci.

Siłownia

Siłownia

Załóżmy, że trenujecie jak szaleni, zjedliście wagon odżywek i suplementów, a i tak nie zbliżyliście się nawet do poziomu Mr. Olympia. I nie zbliżycie się nigdy, bo taki zaszczyt został zarezerwowany przez naturę dla wybrańców. Dla takich, u których decydującą rolę gra genetyka. Wiedzcie, że żadne odżywki nie zastąpią racjonalnego odżywiania się oraz prawidłowych treningów, mogą tylko uzupełnić dietę lub zastąpić niezjedzony posiłek.

Co sprawia, że obecni zawodowi mistrzowie są tak potężni? O, to zupełnie inna bajka! Skończmy z mitami, hipokryzją i chowaniem głowy w piasek. Recepta jest prosta jak konstrukcja cepa: jedz jak krowa, trenuj jak potępieniec i pompuj w siebie tonami chemię – będziesz wielki. Chemia to gównie sterydy anaboliczne plus hormon wzrostu (hGH) plus insuli-nopodobny czynnik wzrostu o przedłużonym działaniu (IGF-1) LR3.

Jak to brać? Normalnie. Możecie sobie o tym przeczytać w niektórych pismach kulturystycznych, udających, że one nie chcą w tym maczać palców, a walą cały harmonogram „brania”. Tak samo w Internecie, tak samo można się dowiedzieć od doświadczonych kolegów, usłużnych „trenerów” i „ekspertów”, łącznie z dokładną rozpiską na temat co, gdzie, jak, kiedy i w jakich dawkach. Tak wygląda przepis na cały światowy sport współczesny.

Gdy aktualnemu zwycięzcy turnieju Mr. Olympia, którym został Jay Cutler, zadano pytanie, co jada i co robi, aby tak wyglądać jak wygląda, „boski” Jay oznajmił:

– Osiem posiłków dziennie, średnio co 2 godziny, do tego katorżniczy trening i dużo odpoczynku.

Dyskretnie przemilczał zaś temat całej wiedzy tajemnej, a o żadnych odżywkach i suplementach nawet nie wspomniał. Dzienna liczba kalorii w jego diecie wynosiła około 12 tysięcy, co oznacza, że to, co on zjada przez tydzień, wystarczyłoby na wyżywienie dla średnio licznego plemienia biednych Murzyniątek gdzieś w Afryce.

Jakiś niezorientowany dziennikarz zapytał go, czy jeździ na rowerze, bo mieszkając w Kalifornii, tuż nad oceanem, gdzie piękna ścieżka wije się kilometrami obok plaży, a ludzie jeżdżą, spacerują i biegają… Wiecie, co odpowiedział?

– Tak, rower miałem, ale sprzedałem, bo muszę jeść co dwie godziny i nie mam czasu na jeżdżenie.

Ekstra, co?

Na temat tych wszystkich odżywek i suplementów przypomniała mi się zabawna historia sprzed wielu lat. Otóż miałem okazję prowadzić w Warszawie tak zwane seminarium ze znanym kulturystą zawodowym – Paulem Dilletem. W życiu nie widziałem tak potężnego draba. Mimo że do ułomków nie należę, wyglądałem przy nim jak młodszy, chorowity braciszek. Podczas sennego wywiadu mówił o sobie, o swoich treningach, odżywianiu o czymś jeszcze. Jeden z naszych ówczesnych mistrzów, chcąc widocznie wykazać się wiedzą i znajomością tematu, zapytał mistrza, kiedy zażywa aminokwasy o łańcuchach rozgałęzionych BCAA. Łamiąc sobie język, przetłumaczyłem to pytanie, a wielgachny Murzyn wybałuszył oczy, podrapał się ogromniastą łapą po łepetynie i wymamrotał pod nosem:

– Weil… jak nie zapomnę, to wezmę…

Żeby zakończyć temat odżywek, suplementów, boosterów, gainerów, wspomagaczy, dopalaczy, sterydów, hormonów wzrostu i całej tej kaszanki, zastanówcie się: John Grimek zmarł mając 88 lat, Steve Reeves żył 74 lata, Reg Park ma 79 lat i trzyma się świetnie, a Bill Pearl równie dobrze wygląda, mając 77 lat. Jak myślicie – czy aktualny Mr. Olympia ma szansę dożyć w zdrowiu sędziwego wieku? Mistrzowie sprzed dekady z trudem osiągają czterdziestkę (Paul De Mayo), ci sprzed dwóch dekad pięćdziesiątkę (Sonny Schmidt, Edward Kawak), wielu też zostało inwalidami, jak choćby Flex Wheeler. Ciekawe, ile lat życia zostało współczesnym mistrzom?

Mam nadzieję, że przynajmniej wszyscy wiedzą, co się dzieje, gdy się odstawi te wszystkie chemiczne świństwa… Nie tak dawno mój znajomy fotoreporter był na targach FIBO w Niemczech. Przy jednym stoisku z odżywkami miał podpisywać plakaty wielokrotny Mr. Olympia, Dorian Yates. Znajomy rozglądał się za mistrzem i nagle zobaczył, że obok niego stoi „normalnie” wyglądający facet o wadze tak na oko 90 kg i tylko po tatuażach na przedramionach można było poznać, że jest to były 130-kilogramowy olbrzym.

Komentarze Facebook

Artykuły użytkownika

Najnowsze

Najczęściej komentowane

Komentarze Facebook